Kochany Święty Mikołaju!
Napisaliście już list do św. Mikołaja? Nie – to się pospieszcie, bo grudzień za pasem!
W tym roku postanowiłem złożyć wizytę św. Mikołajowi osobiście. Nie temu na północy, w Finlandii czy Kanadzie… A temu prawdziwemu, którego relikwie spoczywają w Apulii, a konkretnie w Bari w bazylice św. Mikołaja Cudotwórcy, wspólnego świętego Kościołów rzymskokatolickiego jak i prawosławnego. Długo wędrowało się krętymi i wąskimi uliczkami, pełnych zakamarków, wnęk, ciemnych bram, tego pięknego nadmorskiego miasta. W licznych wnękach i bramach spotykamy kapliczki a to z Matką Boską, św. Mikołajem i cieszącym się w tej części Włoch dużą atencją o. Pio. Z jednej strony te uliczki są zachwycające, pełne uroku, tajemniczości i romantyzmu, ale znaleźć się w tym labiryncie w godzinach nocnych – trochę włos się na głowie jeży…
Mówiąc szczerze, bardziej zależało mi na pokłonieniu się naszej królowej Najjaśniejszej Pani Bonie Sforza, żonie Zygmunta I Starego, matce Zygmunta II Augusta. To dzięki temu małżeństwu do XVI-wiecznej Polski docierają przysmaki kuchni włoskiej, włoscy architekci i artyści, którzy wywierają olbrzymi wpływ na to, co w Polsce stało się w dobie renesansu. Zalany słońcem obszerny plac przed bazyliką św. Mikołaja z XI w. zaczął gromadzić ludzi chcących wejść do świątyni. Właśnie zakończyła się sjesta… Przestronna, wysoka i piękna romańsko-gotycka świątynia wzniesiona z kamienia robi niesamowite wrażenie. Uwielbiam czystą przestrzeń, biały kamień i taki architektoniczny porządek. Przychodzą mi na myśl polskie świątynie, które noszą znamiona gotyku przekształconego na renesans, a posiadające wyposażenie barokowe… Owszem ma to swój urok, ale przegrywa z czystą formą. Do krypty św. Mikołaja Cudotwórcy trafić łatwo – wszyscy tam idą…
O sarkofag naszej królowej Bony Sforzy trzeba się było dopytywać. Uprzejmy Włoch, uśmiechnął się tajemniczo, a kiedy upewnił się skąd pielgrzymi przybywają, zaprowadził osobiście do ołtarza głównego, w którym umieszczony jest sarkofag ze szczątkami Bony Sforzy. Królowa, poróżniona z polską szlachtą i synem, opuściła Polskę w 1556 r. Zgodę na wyjazd z Rzeczpospolitej uwarunkowano zrzeczeniem się przez nią wszelkich dóbr ziemskich. Ale tu, nad Adriatykiem, w pięknym Bari pożyła zaledwie rok. Została otruta w 1557 r., prawdopodobnie z inicjatywy Habsburgów, przez Jana Wawrzyńca Pappcodę, który był jej zaufanym dworzaninem. Pochowano ją w dość prymitywny sposób w bazylice św. Mikołaja. Zachowany do dziś sarkofag wykonany został na polecenie córki królowej Bony, Anny Jagiellonki, przez florenckiego mistrza Santi Gucci’ego dopiero w 1593 r. i umieszczony za głównym ołtarzem. Na czarnym sarkofagu klęczy biała postać starszej już królowej Bony. W niszach obok, umieszczono rzeźby św. Stanisława i św. Mikołaja. Warto wspomnieć, że jeszcze w pierwszej połowie XX w. nad sarkofagiem znajdowała się pochodząca z XVI w. płaskorzeźba przedstawiająca Zmartwychwstanie Chrystusa, a mury pokryte były freskami przedstawiającymi postaci polskich świętych: św. Kazimierza Królewicza, św. Jadwigi Śląskiej, św. Stanisława Kostki i św. Ludwika Gonzagi oraz królów polskich: Anny Jagiellonki, Zygmunta III Wazy, Jana Kazimierza i Marii Ludwiki Gonzagi. Niestety te Polonica zostały bezpowrotnie zniszczone. Jak podają źródła, barok nie pasował do surowości romańskiej świątyni. Nie ukrywam, że chwile spędzone przed sarkofagiem polskiej królowej w Bari były wzruszające…
Do krypty św. Mikołaja Cudotwórcy z Miry schodzi się schodami. Tam, w podziemiu jakby inny świat. Grupa wiernych odprawia półgłosem modły w języku rosyjskim. Jacyś ludzie szeptem mówią do siebie też po rosyjsku. Po chwili w krypcie małe poruszenie, pojawia się grupa duchownych w strojach z jakiegoś kraju orientalnego. Wszyscy modlą się i podziwiają architektoniczne pozostałości przeszłych epok. Tu historia mówi innym głosem! Skąd – żyjący w latach 272-345 lub 372 – biskup Miry leżącej w Azji Mniejszej (obecnie teren Turcji) znalazł się w Bari? Kiedy Azję Mniejszą opanowali Arabowie/Saraceni, kupcom włoskim udało się wywieźć szczątki św. Mikołaja i złożyli je w 1087 r. w Bari. Do dziś kościół uroczyście święci dzień 9 maja (w kościele prawosławnym to 22 maja wg naszego kalendarza) – rocznicę przeniesienia relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy.
Tradycja rozdawania prezentów w dzień św. Mikołaja – 6 grudnia – wiąże się z hojnością duchownego z Miry. Miał po rodzicach odziedziczyć majątek, którym dzielił się z potrzebującymi incognito. A skąd w tradycji wziął się komin, buty i skarpety wypełniane prezentami? Podobno było to tak… Zdesperowany, popadający w biedę, ojciec nie mający pieniędzy na posag dla córek, zamierzał oddać je do domu publicznego. Kiedy dowiedział się o tym biskup z Miry przez komin wrzucić miał im worek złota, który wpadł do stojących obok butów… Legendy mówią też, iż miał uratować tonących marynarzy, a jednego nawet wskrzesić! I bardzo dobrze, że tak piękna tradycja zachowała się do dzisiaj i rodzice swym pociechom sprawiają nie lada radość fundując prezenty od św. Mikołaja!
A zatem – napiszecie list do św. Mikołaja?
Janusz M. Paluch
Z żalem skończyłem czytać książkę Piotra Tymińskiego „Wołyń bez litości”, choć początkowo bardzo się lękałem tej lektury. Sięgałem po nią z obawami, że opisy wszechobecnej zbrodni ludobójstwa, jaka dokonana została na ludności polskiej na Wołyniu, pogrąży mnie w stany depresyjne. Wszak powieści, tak jak filmy, mają to do siebie, jeśli są oczywiście dobrze napisane, a taką jest powieść Piotra Tymińskiego, że „wciągają” nas – czytelników czy też widzów – w tryby swoistego wehikułu czasu. Bo i cóż z tego, że czytam książkę w Krakowie, w realiach wiosny 2017 roku, jeśli ma dusza umyka co chwilę w czas straszny i okrutny wywoływany na stronach książki przez Piotra Tymińskiego. Żyję już kilkadziesiąt lat i przez ten czas sporo naczytałem się i naoglądałem o zbrodniach, jakie w międzyczasie ludzie sobie zgotowali. Wietnam, Kampucza, Afryka, Ameryka Południowa, Afganistan, Iran i Irak, w końcu Bałkany w Europie a obecnie płonący Bliski Wschód i tląca się Ukraina. Te chyba niezliczone miliony ofiar zbrodni wojennych w jakimś sensie powinny uodpornić mnie i wprowadzać w stan obojętności emocjonalnej. Opisy zbrodni dominują w newsach płynących z różnych zakątków świata każdego dnia. To już codzienność.
Historia okrutnie obeszła się z Kresami Rzeczypospolitej (zarówno I jak i II) i mieszkającymi tam Polakami. Zło Polakom wyrządzali Rosjanie (tak carscy jak i komunistyczni) ale i Ukraińcy (najboleśniej czujemy dotąd to, co stało się podczas II wojny światowej na Wołyniu). Tego nikt nie może zaprzeczyć. Historia dotkliwie też na tych ziemiach obeszła się z Ukraińcami (Wielki Głód, stalinowskie przesiedlenia). I choć tęsknie spoglądamy w tamtą stronę, gdzie wychowali się nasi dziadkowie i pradziadkowie, a ich ojcowie spoczywają na cmentarzach kresowych miast i wiosek (niezależnie od tego, czy te cmentarze istnieją, czy nie), to zdajemy sobie sprawę z tego, iż czas się nie zatrzymał, a życie nie znosi pustki. Wyrzucono jednych, pojawili się drudzy. Niewielu pozostało tam Polaków, którzy nolens volens włączeni zostali w tworzenie nowej rzeczywistości na Kresach. Karawana zawsze idzie dalej, nie czeka…
Tam, gdzie Wanga wszystko przewidziała…
Kiedy pierwszy raz znalazłem się w najmniejszym miasteczku Bułgarii – Melniku, w 1980 r., oprócz paszportu posiadałem specjalny propusk, uprawniający mnie do poruszania się po strefie przygranicznej z Grecją. Melnik tonął w promieniach słońca. Puste uliczki, tajemnicze ścieżki wśród zrujnowanych domów. I wino… Słynne melnickie wino! Najlepiej smakuje w miejscowej mechanie w wydrążonej dla przechowywania beczek z winem, jaskini-piwnicy w stromym zboczu wąwozu. Stożkowate, piaszczyste wzniesienia, słynne melnickie piramidki, to druga atrakcja – geologiczna – tego miejsca. Wędrujemy melnickimi kanionami aż do Rożeńskiego Monastyru. Nie zrobił wówczas większego wrażenia. Ot, zaniedbana budowla, raczej przez nikogo nie odwiedzana, pomalowana na biało, z cerkwią wewnątrz, w której spotkaliśmy nietrzeźwego samotnego zakonnika. Pozwolił nam wszędzie wchodzić, nawet za carskie wrota! Za monastyrem, cerkiew i mogiła rewolucjonisty Jane Sandanskiego (1872-1915), bohatera Macedonii i Bułgarii, który walcząc z uciskiem tureckim, zginął w tej okolicy.
Zjawiłem się tam ponownie po 30 latach. Niby te same domy, ale inny świat! Trudno o miejsca noclegowe. Siermiężna piwnica, w której piłem przed laty wino, dzisiaj jest wytworną regionalną winiarnią. Uliczki i ścieżki wypełnione gwarnymi grupami turystów. Słychać różne języki. Tylko słońce świeci jak przed laty i wino nie zmieniło smaku!
W pogoni za cieniem…
Mój pierwszy świat, jaki zapamiętałem, to Rozwadów, okolice „kamienicy generalskiej” u zbiegu ulic Mickiewicza, Klasztornej i Słowackiego. Zapamiętane podwórka, „błonie” i dla nas wówczas bezkresne łąki, na straży których stał „straszny” pan Gorczyca… To koleżanki i koledzy – Ela i Ania Kułaczówny oraz ich brat Staszek i stryjeczni bracia Zbyszek i Hirek, Ewa i Ala Golikówny oraz ich brat Janek, Zosia Tarczyńska i jej brat Piotr, Aldek Ulanowski, Janek Sudoł, bracia Karczowie, Jacek i Leszek Krakułowie… Muszę też wspomnieć tych starszych, patrzących na nas z góry, ale jak brakowało zawodnika do piłki, albo „żołnierza” do walk na błotne kule, to się przydawaliśmy – Janek Pacholec, Witek Wrzos, Andrzej Ulanowski, Jerzyk Krawczyk, Andrzej Karakuła … To był początek lat 60-tych XX w. Kiedy wspominam tamte czasy, czuję się jakbym odbywał podróż w pogoni za cieniem bezpowrotnie umykającym. Bo przecież zostanie tylko to, co nie tylko opowiemy, ale przede wszystkim zapiszemy…
Świat, jaki zapamiętał z lat dzieciństwa Józef Taler wyglądał nieco inaczej, choć chadzał tymi samymi ścieżkami, co my – tyle, że przed wojną… Mieszkał w tej samej kamienicy co Ulanowscy, Wrzosowie i Golikowie, po sąsiedzku z sądem i kaflarnią. Biegał po łąkach. Jak był już chłopakiem, zaczęto budować kamienicę, w której potem – od 1957 r. – mieszkałem. Jego świat zawalił się 1 września 1939 r. Był Żydem, a jego ojciec, oficer Wojska Polskiego, jako dowódca artylerii bronił kombinatu w Stalowej Woli przed bombami niemieckimi. Jego rodzina cudem przeżyła okupację niemiecką. Po wojnie autor wyjechał z Polski i zamieszkał w USA. On też wybrał się w niebezpieczną podróż, w pogoń za umykającym cieniem…
Gdyby wszystkie biblioteki w Polsce były takie jak ta w Borzęcinie! Nie byłoby pewnie wtedy problemów z czytelnictwem, a książki znikłyby z półek księgarskich w zastraszającym tempie… Ale to utopia i – jak powiadają – marzenie ściętej głowy. A szkoda! Czym się wyróżnia Gminna Biblioteka Publiczna w Borzęcinie od innych? Dbałością o Czytelnika, czytelnictwo a nade wszystko o „borzęcińskie dobro narodowe”, którym jest poeta Józef Baran. W tym roku borzęcińska biblioteka wydała wybór wierszy oraz fragmentów książek swego rodaka „Borzęcin. Poezja i proza Józefa Barana”. „Nasza inicjatywa wpisuje się w pielęgnowany w wielu europejskich krajach kult małych ojczyzn, który jest dziś szczególnie ważny w postępującej globalizacji i unifikacji kulturowej” – pisze we wstępie pani Elżbieta Kwaśniewska dyrektorka Gminnej Biblioteki Publicznej w Borzęcinie.
Z Płowdiw – starożytnego Philipopolis założonego przez Filipa Macedońskiego, ojca Aleksandra Wielkiego, krętymi górskimi drogami zmierzamy do Szirokiej Łyki. Pogoda nie sprzyja. Niskie chmury, siąpiący deszcz. Wrześniowe Rodopy odstraszają. Chronią mitycznych tajemnic miast kusić pięknem przyrody, niekończących się dzikich gór i lasów. Ale nie dziwota, wszak tu znajduje się zejście do Hadesu… W Rodopach, na najwyższym szczycie o nazwie Zilmisos miała też być wzniesiona świątynia Dionizosa.
Zawsze marzyłem, by zobaczyć Mierzeję Kurońską i zwiedzić Kłajpedę. Znane portowe miasto, które w marcu 1939 r. szantażem włączone zostało do III Rzeszy… I niewiele brakowało, by to ono stało się zarzewiem wybuchu II wojny światowej, gdyby rządy Anglii, Francji i Polski – poproszone o pomoc przez władze litewskie – zareagowały stanowczo przeciw Niemcom. 24 marca 1939 r. z balkonu teatru, który był ulubionym miejscem Ryszarda Wagnera, defiladę wojsk niemieckich odbierał Adolf Hitler… Jakże naiwny był rząd polski i Polacy, oczekujący pół roku później, w obliczu agresji niemieckiej, pomocy ze strony Francji i Anglii…
Lwów i Kresy to dla mnie świątynia Polskości. Tam wykuwała się historia naszej państwowości, potęgi I Rzeczpospolitej. W końcu tam stanął mur, który odgrodził Europę od tureckiego naporu, a w XX w. postawiono barierę przed rozprzestrzenianiem się sowieckiego komunizmu. Także tam wykluwała się w bólu osobowość Ukraińców, która dopiero po 1989 r. zaowocowała powstaniem państwa ukraińskiego. Paradoksem jest, że na ołtarzu wolności Ukrainy złożono daninę krwi bezbronnych Polaków. Rosjanie wywozili naszych rodaków na Syberię, Niemcy na roboty albo do obozów koncentracyjnych, a Ukraińcy mordowali bezlitośnie całe wioski w imię samostijnej Ukrainy. Przeżyli ci, którym cudem udało się schować i uciec. Jednak, czy się to nam podoba, czy nie – wolna Ukraina jest faktem historycznym. Buduje swoją tożsamość z wielkim trudem, w biedzie i znoju, pod pręgieżem, z jednej strony, rodzimej szeroko rozbudowanej przestępczości gospodarczej i nie tylko, a z drugiej pod bacznym okiem wschodniego protektora szachującego sąsiada (sąsiada, nie partnera…) dezynwolturą cenową surowców energetycznych. Państwo ukraińskie szuka swej narodowej tożsamości, bohaterów narodowych wśród postaci, które na swym sumieniu mają ludobójstwo Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich – nie tylko na Wołyniu. Ale to jest ich wybór, ich wola. Nie można jednak zmuszać nas, byśmy ten wybór szanowali. Naszym obowiązkiem jest przestrzegać ich przed takimi postaciami. Nie chcą nas słuchać, trudno. Kłamstwo i obłuda… Ukraina jest też naszym sąsiadem. Czy to mało, by interesować się tym państwem, jeździć tam i odkrywać zapomniane światy? Fascynować się odmiennością kulturową, egzotyką, Polakami tam mieszkającymi, wciąż jeszcze autentycznie spragnionymi Polskości (choć już i w ten rejon wkracza komercja, co autor książki, o której tu będzie mowa zauważył dość dobitnie), czy to nie wystarczy, by tam bywać? Odwiedzać wstające z ruin świątynie, nawet te kościoły rzymsko-katolickie zamienione w cerkwie grekokatolickie – w końcu oddychające duchem modlitwy wiernych, czy to mało by w tym procesie towarzyszyć a często i pomagać? Takie są moje Kresy, te miasta jak Lwów, Sambor, Drohobycz czy Żółkiew, że wymienię kilka przychodzących jako pierwsze na myśl.
Pierwszy raz o Nikopolis czytałem w popularnej reporterskiej książce Pawła Jasienicy „Słowiański rodowód”. Brukowanymi rzymskimi ulicami tego miasta wędrowałem wiele lat później. Leży ono nieco na uboczu popularnych wakacyjnych szlaków wiodących Polaków na piaszczyste i słoneczne plaże Morza Czarnego. Pierwej więc poznałem uroki Apollonii (Sozopol), Messembrii (Neseber), Odessos (Warna) czy Dionizopolis (Bałczik), nim pielgrzymie drogi zawiodły w okolice Wielkiego Tyrnowa.
Gdzie Smotrycz płynie z wolna…
Aby dojechać do Kamieńca Podolskiego należy przekroczyć kilka granic. Pierwszą jest lęk u wielu przed tym, z czym mogą spotkać się na Kresach, w państwie ukraińskim. Odradzający się w zastraszającym tempie nacjonalizm ukraiński, dziurawe drogi czy wręcz niechęć do Polaków. Kolejne granice, to te istniejące w Krakowcu i Medyce między Polską i Ukrainą, czy geograficzne między Polesiem a Wołyniem, ale i między zlewniami wód do Mórz Bałtyckiego i Czarnego. W końcu granice już nieistniejące – między II Rzeczpospolitą i komunistyczną Rosją oraz I Rzeczpospolitą i Turcją. Wszak od pewnego czasu, od 26 sierpnia 1672 r. do 1699 r., Kamieniec Podolski położony był po „multańskiej stronie”, a po wojnie polsko-sowieckiej, w 1920 r., znalazł się w granicach Rosji sowieckiej.
Nicieja o Atlantydzie
Opowiadano mi kiedyś anegdotę o człowieku, który nie zdążył na ostatni transport z ekspatriantami, kierujący się ku nowej Polsce. Rodzina – żona i dzieci – pojechali. On został i nigdy już nie opuścił Lwowa… Nie mógł? Nie chciał! Podobnie jak prof. Gębarowicz, czy prof. Nikoforowicz. Trwali często wśród szykan, niedostatku, ale we Lwowie. Nie potrafili, a może tak im się tylko wydawało, żyć bez Lwowa.
Kresowa Atlantyda, w zamierzeniu wielotomowa opowieść, pisana jest przez prof. Stanisława S. Nicieję dla nas – zaczadzonych bakcylem kresowym, ale i dla tych wątpiących w istnienie Atlantydy… Dotychczas ukazały się dwa tomy. Pierwszy poświęcony kilku ważnym/najważniejszym (niech czytelnik we własnym sumieniu niepotrzebne słowo skreśli) miastom: Lwowowi (bo jakże by inaczej!), Stanisławowowi, Tarnopolowi, Brzeżanom i Borysławowi. Miasta piękne, ale jakże różne w substancji architektonicznej i intelektualnej. Książki napisane są pięknym i barwnym językiem, jaki coraz częściej gości tylko na kartach książek tak znamienitych pisarzy jak Stanisław Nicieja, Barbara Wachowicz, Aleksandra Ziółkowska-Boehm czy Teresa Siedlar-Kołyszko. Autor postarał się o bogatą szatę ilustracyjną, co znacznie uatrakcyjnia czytanie jego książek. Dzieło zaopatrzył w bogatą bibliografię i – co bardzo ważne – w indeks nazwisk.
Kochany Święty Mikołaju!
Napisaliście już list do św. Mikołaja? Nie – to się pospieszcie, bo grudzień za pasem!
Dlaczego Pani rodzina nie wyjechała po II wojnie światowej ze Lwowa?
Oczywiście jestem ze Lwowa, ze Słonecznej na Zamarstynowie. Chcieliśmy wyjechać, ale jak to w życiu bywa, wszystko się pokomplikowało. Ojciec, Stanisław Kozłowski, pracował w restauracji. I jak przyszli ruscy, to chcieli, żeby on zajmował się donoszeniem. Twierdzili, że jest między ludźmi, słyszy co mówią, i że taki człowiek by się im przydał. Ojciec się nie zgodził, został aresztowany na parę miesięcy. W końcu zwolnili go, ale pod warunkiem, że podejmie współpracę. Wtedy cała rodzina się zdecydowała na opuszczenie Lwowa, ale ojciec musiał to zrobić natychmiast. We Wrocławiu znalazł pracę i mieszkanie. Mama ze mną i starszą siostrą zostałyśmy we Lwowie. Mama likwidowała mieszkanie, sprzedawała co się dało sprzedać, inne przedmioty rozdawała. Niebezpieczeństwo nie mijało, a nasz wyjazd się wciąż odciągał.