Na Malińcu zalatuje Leśmianem…
Ach, jak chciałoby się pójść z Leszkiem Długoszem w tany te romantyczne przez Kraków… Napić się eliksiru poetyckiego ze „szkiełka z Muzeum Czartoryskich”, porozrzewniać się nad irysami w ogrodzie Kossakówki, wędrować z duchami pod rękę w zaczarowanym kręgu Plant, czy wspólnie pogadać z samym Piotrem S., który zamarł na ławeczce przy swej ulubionej cafe Vis à Vis i obserwuje – nie mogąc się nadziwić – co się stało z naszym Krakowem, z nami…
Co ja piszę?!… Przecież od bez mała półwiecza to się dzieje! Wędruję w rytm, jak mantra powtarzanych, nieśmiertelnych pieśni śpiewanych przez Leszka Długosza, w kręgu jego zaczarowanej poezji. Po Krakowie, Kazimierzu Dolnym, Nałęczowie… A nawet po magicznych miejscach, gdzieś w Lasach Janowskich, w okolicach Zaklikowa – skąd wywodzi się Leszek Długosz. Tak, magicznych! Wszak nie może się zwykła miejscowość nazywać Maliniec! Pamiętam wizytę u pewnej nobliwej artystki, w salonie której stał fortepian udekorowany zebranymi na egotycznych plażach muszlami i kamieniami. Stał w pięknym salonie samotny, uroczysty, nikt na nim już nie odprawiał mazurków, polonezów. Ale najważniejsze było to, że grał na nim sam Leszek Długosz…
Czytam więc wiersze Leszka Długosza, które sam – osobiście! – wybrał i zamieścił w książce „Do szkiełka z Muzeum Czartoryskich”, wydanej przez Bibliotekę Kraków w serii „Poeci Krakowa”. Książkę opatrzył wspaniałym wstępem Waldemar Smaszcz, znawca twórczości Leszka Długosza. Warto zaznaczyć, że ten znany krytyk literacki mieszka na Podlasiu i z białostockiego obserwatorium ma zapewne bardziej zobiektywizowane spojrzenie na literacką twórczość Leszka Długosza niż żyjący w Krakowie, zniewalani na co dzień poetycką aurą Długosza, Zechenter-Spławińskiej, Barana – Józefa oczywiście czy Ziemianina…
Kilka lat temu Leszek Długosz wydał cenną książkę, swoje wspomnienia, bardzo subiektywne – „Pod Baranami, ten szczęsny czas…”. Podczas spotkania promującego książkę opowiadał o swej przyjaźni z Piotrem Skrzyneckim, przygodzie z „piwnicą”, która na całe życie odcisnęła piętno na jego twórczości estradowej ale i literackiej. Dużo mówił też o dzieciństwie i młodości w Zaklikowie, ówczesnych nauczycielach, którzy zauważywszy zapewne talent literacki i artystyczny, ukształtowali przecież jego zainteresowania polonistyczne ale i muzycz-ne… Właśnie wtedy obiecał nam – czytelnikom jego książek, że za kilka lat postara się opisać swe zaklikowskie korzenie… Tak więc, czytając jego kolejne poetyckie książki, cierpliwie czekamy na – pewnie w Malińcu pisane – opowieści z Zaklikowa i okolic.
Janusz M. Paluch
Sokolim piórem o „Ronicie”…
Kiedy rozwadowski „Sokół”, dzisiaj Rozwadowski Dom Kultury Sokół w Stalowej Woli, mógłby w końcu po kapitalnym remoncie otworzyć swe podwoje i rozpocząć działalność, na przeszkodzie stanęła pandemia… Ale i tę pokona nieugięta Maria Rehorowska, która doprowadziła przecież wbrew wszelkim przeciwnościom do obecnego stanu ten niedawno – wszyscy mówili – nadający się do rozbiórki budynek.
Ten charakterystyczny dla Rozwadowa budynek, stojący vis a vis Sądu, nieopodal Szkoły Podstawowej im. Jana III Sobieskiego, powstał w 1906 roku z inicjatywy Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Choć „rozwadowskie sokoły” zerwały się dość późno do lotu, to jednak udało im się wnieść znaczący wkład do skarbnicy polskiego patriotyzmu. A „Sokół” był swoistym centrum kultury i sportu w Rozwadowie. Sala gimnastyczna – najważniejsza dla realizacji celów statutowych Towarzystwa i dominująca w budynku – była wielofunkcyjna – sala kinowa (kto wie, czy nie tam właśnie wyświetlono pierwszy film w Rozwadowie), sala teatralna, spotkań społeczności Rozwadowa, w końcu sala balowa. Był chyba trzy razy remontowany. Po raz pierwszy, w okresie II Rzeczypospolitej, dość późno po zniszczeniach I wojny światowej, kiedy właściwie – w 1936 roku – dokończono też jego budowę – został otynkowany, na frontonie umieszczono rzeźbę sokoła w locie będącego symbolem Towarzystwa, a w północnym styku ścian wbudowano rzeźbę Matki Boskiej Różańcowej. Kolejny kapitalny remont budynek przeszedł w latach1962-64, kiedy pieczę nad budynkiem przejęła Spółdzielnia Pracy „Rozbudowa” w Rozwadowie. Wówczas, w tylnej, południowo-wschodniej części budynku, dobudowano pomieszczenie magazynowe i kotłownię centralnego ogrzewania, położono nową instalację elektryczną, parkiety na podłogach. Ostatni remont, prowadzony był w latach 2017-2020 już przez samorządowe władze Stalowej Woli. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, iż w 1974 roku Rozwadów został włączony do miasta Stalowa Wola, stracił samodzielność i prawa miejskie, został zwykłą peryferyjną dzielnicą, i przez dziesięciolecia traktowany był przez władze Stalowej Woli jak „piąte koło u wozu”. Ile lat musiało minąć, by władze samorządowe Stalowej Woli dały się przekonać o zabytkowych walorach „miasteczka galicyjskiego”! Ile lat musiał zabiegać ks. prof. Wilhelm Gaj-Piotrowski (1924-2017), by w Stalowej Woli, na bazie jego zbiorów etnograficznych, archeologicznych i historycznych powstało w końcu Regionalne Muzeum w Stalowej Woli, którym dzisiaj władze miasta się przecież szczycą! Szkoda, że nikt nie znalazł zrozumienia dla pomysłu – zainicjowanego nawet założeniem przez ks. prof. Gaja-Piotrowskiego stowarzyszenia– odbudowania budynku ratusza miejskiego, który mógłby przecież pełnić zadania administracji publicznej.
W czas Bożego Narodzenia...
Czekaliśmy z utęsknieniem na święta Bożego Narodzenia. Adwent… Więc poandrzejkowa cisza, spokój… Pamiętam, że na religii kazali robić jakieś lampiony, z którymi mieliśmy chodzić na roraty na szóstą rano… Szczęściem w domu nie było fundamentalizmu religijnego, choć z drugiej strony przecież wczesne wstawanie nie jest złe, nikomu nie zaszkodziło a z czasem nawet procentuje… W końcu zimne, mroczne, niekiedy rozśnieżone poranki roratowe, tchnęły swoistym romantyzmem… Zaspane, milczące dzieci z opiekunami – zazwyczaj babciami, w moim przypadku była to ciocia Marta Moskal, z kolorowymi lampionami w rękach, przedzierały się przez ciemność grudniowego poranka… W Rozwadowie nad ranem latarnie uliczne już nie świeciły – miasto oszczędzało. Przedzieraliśmy się więc przez autentyczną mroczność chodnikiem wzdłuż klasztornego muru. Dopiero przy świątyni jarzyła się jakaś żarówczyna. Ale i w kościele panowała przecież ciemność. Tak nakazywał obyczaj kościelny, wszak lampiony roratowe związane były z przypowieścią o „pannach roztropnych i głupich” oczekujących na oblubieńca z oliwnymi lampkami… Lampion był wykonywany z kartonu. Wycięte otwory zaklejaliśmy kolorowymi bibułkami, na których co sprawniejsi plastycznie, malowali jakieś religijne sceny. W lampionie umieszczało się świecę, ale mający pomysłowych rodziców, w lampionie mieli płaską baterię centry i świecącą małą żaróweczkę od latarki… Zapału religijnego nigdy mi nie wystarczyło na cały okres adwentowy.
Umileniem okresu oczekiwania na święta – czy może na łączące się z nimi ferie zimowe, bo za moich szkolnych czasów ferie zaczynały się dzień przed wigilią i kończyły po święcie Trzech Króli – była wizyta Świętego Mikołaja! Jakaż to radość z odkrywanych pod łóżkiem prezentów! Ale oprócz tych pozostawianych w nocy podarunków, święty zapraszał dzieci a to do rozwadowskiego Sokoła, albo do refektarza u OO. Kapucynów… A tam, strach, płacz i pokonywanie odwagi… Bo przecież jak nie pójdę na scenę, gdzie z siwą brodą biskup woła cię po imieniu, uśmiechając się dobrotliwie i głaszcząc po głowie wręczając podarunki, to nie dostanę paczki…
Nie pamiętam, co było na początku… Czy lektura „Zemsty” Aleksandra Fredry, czy może spektakl teatralny w Teatrze Telewizji? Jakkolwiek, potem nastąpił wysyp czytelniczy kolejnych dramatów Fredry, który mnie do łez rozśmieszał. A w ślad za tym, kiedy tylko była okazja, oglądałem inscenizacje jego dzieł. Salony, szpady, lansady – z jednej strony nie szczędził Fredro współczesnym sobie, ośmieszając ich zachowania, poglądy etc. Z drugiej, choć też wyśmiewana, nauka etykiety, zachowania wobec dam czy choćby dbałość o wygląd zewnętrzny.
Przychodzimy, odchodzimy
leciuteńko na paluszkach…
Tak odszedł niepostrzeżenie ks. prof. Wilhelm Gaj-Piotrowski. Od lat był już w nienajlepszej formie fizycznej. Ale był, trwał… Odwiedzałem go zawsze podczas swych pobytów w Stalowej Woli. Tak miało być też w ostatni weekend Jego z nami obecności. Przyjechałem do Stalowej Woli w sobotę, a odwiedziny były zaplanowane na niedzielę. Tymczasem w sobotę zatelefonował do rodziców pan Marian Głowacki, który był na wieczornej mszy świętej w kościele św. Floriana. Wtedy poinformowano wiernych o śmierci ks. Wilhelma.
(Szkic mojego wystąpienia w Stalowej Woli)
Serdecznie witam wszystkich Państwa, tych co mają korzenie kresowe i tych, którzy przyszli, by spotkać się z historią i kulturą kresów. Przyszli, bowiem zainteresował ich temat dzisiejszych spotkań.
W imieniu Oddziału Krakowskiego TMLiKPW serdecznie i gorąco pozdrawiam Państwa! Wybierał się do Stalowej Woli nasz prezes, Adam Guyrkowich, który wiele lat zawodowo spędził w Waszym pięknym mieście. Nie pozwoliło mu jednak zdrowie…
Bardzo dziękuje za zaproszenie. Dla mnie to prawdziwy zaszczyt i wyróżnienie, że mogłem stanąć przed Państwem po to, by dać świadectwo kresowe. Podzielić się z Państwem swymi refleksjami na tematy lwowskie, tematy kresowe.
Muszę się też przed państwem usprawiedliwić, bowiem nie urodziłem się we Lwowie, ani na Kresach. Moi rodzice pochodzą z okolic Stalowej Woli, a jak może niektórzy wiedzą jestem Rozwadowianinem. Tematy Kresowe, lwowskie były mi całkiem obce. Nie dlatego, że się nie interesowałem historią. Po prostu w tamtych czasach się o tym nie mówiło. Często dla bezpieczeństwa własnego i rodziny.
Zasiedziałem się w Śródmiejskim Ośrodku Kultury. Czas zatem na zmiany w moim zawodowym życiu, zanim dopadnie mnie emerytalny zastój. Nie chcem, ale muszem… Spędziłem z Państwem oraz całym zespołem pracowników ŚOK ponad 25 lat. Pięknie dziękuję Wam, że byliście ze mną, uczestnicząc w spotkaniach, koncertach, spektaklach, nie szczędziliście pochwał ale i – wprawdzie z rzadka – słów krytyki, jeśli na nie zasłużyliśmy.
Wszystkim Koleżankom i Kolegom – pracownikom merytorycznym, administracyjnym, księgowym i technicznym, twórcom i artystom, animatorom kultury współpracującym z nami, kłaniam się nisko za owe ćwierćwiecze!
Katechetyczne wspomnienie
W klasztorze ojców kapucynów w Sędziszowie Małopolskim 29 stycznia 2017 r. zmarł w wieku 84 lat (67 lat w stanie zakonnym, 60 lat w stanie kapłańskim i 22 lata w stanie biskupim) emerytowany biskup o. Stanisław Padewski. W moich rozwadowskich czasach, gdy byłem uczniem Liceum Ogólnokształcącego Stalowej Woli, był moim katechetą. Wtedy, w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX w., wieczorami, po lekcjach chodziliśmy do klasztoru na spotkania z o. Stanisławem. Był wtedy albo gwardianem konwentu kapucynów albo proboszczem nowej parafii obejmującej południową część dawnego Rozwadowa i północną część Stalowej Woli. Wtedy granice Rozwadowa i Stalowej Woli były jeszcze wyraziste, choć już pomału się zamazywały. Pierwszym ich symptomem było pojawienie się na dworcu kolejowym nazwy Stalowa Wola – Rozwadów. Klasztorem w tamtych czasach rządził duet o. Stanisław Padewski i o. Edmund Haracz. Przez kilka kadencji, jedna trwała cztery lata, księża trwali w Rozwadowie wymieniając się stanowiskami, ale przy tym niesamowicie dużo zdziałali, w niełatwych warunkach realizmu socjalistycznego, dla rozwadowskiego klasztoru.
Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, to czas, na który chyba wszyscy najbardziej czekamy – oczywiście po zakończeniu wakacji. Motywacji związanych z tym wyczekiwaniem jest wiele. Naturalnie te religijne dla wielu najważniejsze. Dla innych jednak ferie zimowe, trochę czasu wolniejszego od pracy, zabawy sylwestrowe, i w końcu chyba najważniejsze, że pomału, pomalutku dzień zaczyna się wydłużać… Wszak na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok – tak mówi stare przysłowie. Kto je dzisiaj pamięta?
Trzej Królowie na rynku w Rozwadowie, rys. Lena Wojtal (2016 r.)
Jednak tak prawdziwie, z niesamowitą dokładnością i rzetelnością, postać mjr Henryka Dobrzańskiego przybliżona została przez młodego historyka Łukasza Ksytę – rocznik 1983, który opublikował książkę „Major Hubal. Historia prawdziwa” (Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014).
W Galerii Pryzmat ZPAP Okręg Krakowski (ul. Łobzowska 3) otwarto wczoraj (22 czerwca 2015 r.) wystawę zatytułowaną „Adam Macedoński do kwadratu. Rysunki z lat 1955-2015”. Kuratorem i aranżerem wystawy jest Andrzej Dawidowicz.
20 czerwca w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, urodzony we Lwowie Adam Zagajewski, poeta i eseista, obchodził 70-te urodziny.
15 czerwca 215 r. w Polskiej Akademii Umiejętności odbyło się posiedzenie w ramach Wydziału II Historyczno-Filozoficznego PAU, podczas którego dr Karolina Grodziska – dyrektor Biblioteki PAU i PAN – przedstawiła referat zatytułowany „Michalina Grekowicz-Hausnerowa. Lwowska dziennikarka i pamiętnikarka”.
10 czerwca zmarł prof. Michał Rożek. Zdecydowanie za wcześnie, wszak tyle jeszcze miał do opowiedzenia nam – czytelnikom jego książek – o Krakowie, jego dziejach i ludziach. Niebawem ukaże się nowa jego książka „Przewodnik Pielgrzyma po sanktuariach i kościołach Krakowa, Wieliczki i okolic”. (Fot. Włodzimierz Płaneta)
30 maja w Polskiej Akademii Umiejętności odbyła się konferencja „Genocidium – zdarzało się tyle razy, najpierw wobec Ormian”. W konferencji uczestniczył ambasador Armenii w Polsce Edgar Ghazaryan. Uczestnicy wysłuchali referatu prof. Raymonda Kévorkiana z Paryża zatytułowanego Ludobójstwo Ormian w Imperium Osmańskim oraz dyskusji panelowej na temat Kulturowe konsekwencje ludobójstwa Ormian w aspekcie historycznym i współczesnym, w którym uczestniczyli: dr Renata Król-Mazur (Kraków), dr Dorota Ziętek (Kraków), dr hab. Andrzej A. Zięba (Kraków), dr Jakub Osiecki (Kraków), Konrad Siekierski (Warszawa). Konferencji towarzyszyły wystawy: „Vivat Armenia!” – w Pałacu Sztuki, na której zaprezentowano prace artystów ormiańskich tworzących w Polsce; w Muzeum UJ – wystawa fotografii Konrada Siekierskiego „Wśród gór Małego Kaukazu: zapomniany świat Ormian katolików”.