Pandemia… Czas zsypać głowę popiołem… Wszak co jutro przyniesie, nie wiemy! Bać się – strach! Nie bać – jeszcze gorzej! No cóż, jak trwoga, to do Beresia! Witolda oczywiście… W niedawno wydanej książce Zaraza. Lekcja nieprzerobiona, do napisania której inspiracją był wszechpanujący covid 19, opisał przypadek zaraza. By dokonać dogłębnej analizy, zamknął się z dziesięciorgiem dostojnych mieszkańców Krakowa – w domyśle ekspertów także od zarazy – w przytulnej i dobrze zaopatrzonej nie tylko w smakołyki kuchenne (a jakże!) austerii. Lektura książki daje wskazówki, co jeść, co pić i jak żyć, by przetrwać pandemię. Wśród szacownych deliberantów zabrakło jasnowidza, który byłby w stanie przewidzieć, kiedy ta zaraza się skończy. Kiedy będziemy mogli odetchnąć z ulgą, porzucając lęk przed codziennością, strząsając z siebie chaos narzucany zewsząd przez decydentów i biurokratów, otrząsnąć się ze stanu apatii w jaki wprowadzają nas w każdej godzinie politykierzy, podpisać rozejm w walkach z „wiatrakami” i zacząć zwykłe, normalne życie jakie zawieszono nam na kołku wiosną 2020 roku… Choć nie do końca zabrakło, bo szaty pytii przybrał autor książki. W Osobistym post scriptum, niemal w ostatnim zdaniu, pisząc perspektywicznie o chwili, w której będziemy myśleć, że zły czas się skończył, wieszczy – pamiętaj: to świństwo wróci, bo tkwi ono w naszych duszach. To my swoja pazernością, łapczywością, chciwością – sami je prowokujemy. (…) nie ciesz się zatem. Zaraza wróci. Jeszcze większa, jeszcze potężniejsza, jeszcze bardziej ostateczna! Ech… Lepiej nie pytajcie Beresia, jak żyć…
Janusz M. Paluch
Witold Bereś, Zaraza. Lekcja nieprzerobiona, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2020
Pandemia… Czas zsypać głowę popiołem… Wszak co jutro przyniesie, nie wiemy! Bać się – strach! Nie bać – jeszcze gorzej! No cóż, jak trwoga, to do Beresia! Witolda oczywiście… W niedawno wydanej książce Zaraza. Lekcja nieprzerobiona, do napisania której inspiracją był wszechpanujący covid 19, opisał przypadek zaraza. By dokonać dogłębnej analizy, zamknął się z dziesięciorgiem dostojnych mieszkańców Krakowa – w domyśle ekspertów także od zarazy – w przytulnej i dobrze zaopatrzonej nie tylko w smakołyki kuchenne (a jakże!) austerii. Lektura książki daje wskazówki, co jeść, co pić i jak żyć, by przetrwać pandemię. Wśród szacownych deliberantów zabrakło jasnowidza, który byłby w stanie przewidzieć, kiedy ta zaraza się skończy. Kiedy będziemy mogli odetchnąć z ulgą, porzucając lęk przed codziennością, strząsając z siebie chaos narzucany zewsząd przez decydentów i biurokratów, otrząsnąć się ze stanu apatii w jaki wprowadzają nas w każdej godzinie politykierzy, podpisać rozejm w walkach z „wiatrakami” i zacząć zwykłe, normalne życie jakie zawieszono nam na kołku wiosną 2020 roku… Choć nie do końca zabrakło, bo szaty pytii przybrał autor książki. W Osobistym post scriptum, niemal w ostatnim zdaniu, pisząc perspektywicznie o chwili, w której będziemy myśleć, że zły czas się skończył, wieszczy – pamiętaj: to świństwo wróci, bo tkwi ono w naszych duszach. To my swoja pazernością, łapczywością, chciwością – sami je prowokujemy. (…) nie ciesz się zatem. Zaraza wróci. Jeszcze większa, jeszcze potężniejsza, jeszcze bardziej ostateczna! Ech… Lepiej nie pytajcie Beresia, jak żyć…
Janusz M. Paluch
Witold Bereś, Zaraza. Lekcja nieprzerobiona, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2020
Długie lata generalnie nie można było pisać o Kresach. Pierwsza „odwilż kresowa” to rok 1980. Co powinno się zrobić, o czym pisać, by upływający czas nie wymazał z naszej świadomości tematyki wciąż tak ważnej?
– Rok 1980 był prawdziwym karnawałem wolności. Pod znakiem „Solidarności” można było mówić i pisać otwarcie o Kresach, ich polskości, Polakach tam wciąż przecież żyjących. Ta prawie bezcenzuralna wolność nie trwała jednak długo. Po stanie wojennym o Kresach można było czytać w wydawnictwach ukazujących się konspiracyjnie, publikowanych na emigracji i potajemnie przemycanych do PRL-u. Prawdziwą odwilżą dla tematyki kresowej było jednak ukazanie się nakładem Wydawnictwa Ossolineum w 1988 roku książki prof. Stanisława S. Niciei „Cmentarz Łyczakowski”. Później przyszedł rok 1989, zlikwidowano cenzurę i z czasem nastąpił prawdziwy wysyp książek o tematyce kresowej.
Historie Kresowian zawsze zostaną „otwartą, niezagojoną raną”. Pani, jako autorka wspaniałej przecież książki „Lepszy dzień nie przyszedł już”, poświęconej Ormianom i Kresom, wie o tym najlepiej. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o pani książce o „innych kresach” – Otwarta rana Ameryki. Wprawdzie inna szerokość geograficzna, inna kultura – ale ból ten sam…
Sokolim piórem o „Ronicie”…
Kiedy rozwadowski „Sokół”, dzisiaj Rozwadowski Dom Kultury Sokół w Stalowej Woli, mógłby w końcu po kapitalnym remoncie otworzyć swe podwoje i rozpocząć działalność, na przeszkodzie stanęła pandemia… Ale i tę pokona nieugięta Maria Rehorowska, która doprowadziła przecież wbrew wszelkim przeciwnościom do obecnego stanu ten niedawno – wszyscy mówili – nadający się do rozbiórki budynek.
Ten charakterystyczny dla Rozwadowa budynek, stojący vis a vis Sądu, nieopodal Szkoły Podstawowej im. Jana III Sobieskiego, powstał w 1906 roku z inicjatywy Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Choć „rozwadowskie sokoły” zerwały się dość późno do lotu, to jednak udało im się wnieść znaczący wkład do skarbnicy polskiego patriotyzmu. A „Sokół” był swoistym centrum kultury i sportu w Rozwadowie. Sala gimnastyczna – najważniejsza dla realizacji celów statutowych Towarzystwa i dominująca w budynku – była wielofunkcyjna – sala kinowa (kto wie, czy nie tam właśnie wyświetlono pierwszy film w Rozwadowie), sala teatralna, spotkań społeczności Rozwadowa, w końcu sala balowa. Był chyba trzy razy remontowany. Po raz pierwszy, w okresie II Rzeczypospolitej, dość późno po zniszczeniach I wojny światowej, kiedy właściwie – w 1936 roku – dokończono też jego budowę – został otynkowany, na frontonie umieszczono rzeźbę sokoła w locie będącego symbolem Towarzystwa, a w północnym styku ścian wbudowano rzeźbę Matki Boskiej Różańcowej. Kolejny kapitalny remont budynek przeszedł w latach1962-64, kiedy pieczę nad budynkiem przejęła Spółdzielnia Pracy „Rozbudowa” w Rozwadowie. Wówczas, w tylnej, południowo-wschodniej części budynku, dobudowano pomieszczenie magazynowe i kotłownię centralnego ogrzewania, położono nową instalację elektryczną, parkiety na podłogach. Ostatni remont, prowadzony był w latach 2017-2020 już przez samorządowe władze Stalowej Woli. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, iż w 1974 roku Rozwadów został włączony do miasta Stalowa Wola, stracił samodzielność i prawa miejskie, został zwykłą peryferyjną dzielnicą, i przez dziesięciolecia traktowany był przez władze Stalowej Woli jak „piąte koło u wozu”. Ile lat musiało minąć, by władze samorządowe Stalowej Woli dały się przekonać o zabytkowych walorach „miasteczka galicyjskiego”! Ile lat musiał zabiegać ks. prof. Wilhelm Gaj-Piotrowski (1924-2017), by w Stalowej Woli, na bazie jego zbiorów etnograficznych, archeologicznych i historycznych powstało w końcu Regionalne Muzeum w Stalowej Woli, którym dzisiaj władze miasta się przecież szczycą! Szkoda, że nikt nie znalazł zrozumienia dla pomysłu – zainicjowanego nawet założeniem przez ks. prof. Gaja-Piotrowskiego stowarzyszenia– odbudowania budynku ratusza miejskiego, który mógłby przecież pełnić zadania administracji publicznej.
W czas Bożego Narodzenia...
Czekaliśmy z utęsknieniem na święta Bożego Narodzenia. Adwent… Więc poandrzejkowa cisza, spokój… Pamiętam, że na religii kazali robić jakieś lampiony, z którymi mieliśmy chodzić na roraty na szóstą rano… Szczęściem w domu nie było fundamentalizmu religijnego, choć z drugiej strony przecież wczesne wstawanie nie jest złe, nikomu nie zaszkodziło a z czasem nawet procentuje… W końcu zimne, mroczne, niekiedy rozśnieżone poranki roratowe, tchnęły swoistym romantyzmem… Zaspane, milczące dzieci z opiekunami – zazwyczaj babciami, w moim przypadku była to ciocia Marta Moskal, z kolorowymi lampionami w rękach, przedzierały się przez ciemność grudniowego poranka… W Rozwadowie nad ranem latarnie uliczne już nie świeciły – miasto oszczędzało. Przedzieraliśmy się więc przez autentyczną mroczność chodnikiem wzdłuż klasztornego muru. Dopiero przy świątyni jarzyła się jakaś żarówczyna. Ale i w kościele panowała przecież ciemność. Tak nakazywał obyczaj kościelny, wszak lampiony roratowe związane były z przypowieścią o „pannach roztropnych i głupich” oczekujących na oblubieńca z oliwnymi lampkami… Lampion był wykonywany z kartonu. Wycięte otwory zaklejaliśmy kolorowymi bibułkami, na których co sprawniejsi plastycznie, malowali jakieś religijne sceny. W lampionie umieszczało się świecę, ale mający pomysłowych rodziców, w lampionie mieli płaską baterię centry i świecącą małą żaróweczkę od latarki… Zapału religijnego nigdy mi nie wystarczyło na cały okres adwentowy.
Umileniem okresu oczekiwania na święta – czy może na łączące się z nimi ferie zimowe, bo za moich szkolnych czasów ferie zaczynały się dzień przed wigilią i kończyły po święcie Trzech Króli – była wizyta Świętego Mikołaja! Jakaż to radość z odkrywanych pod łóżkiem prezentów! Ale oprócz tych pozostawianych w nocy podarunków, święty zapraszał dzieci a to do rozwadowskiego Sokoła, albo do refektarza u OO. Kapucynów… A tam, strach, płacz i pokonywanie odwagi… Bo przecież jak nie pójdę na scenę, gdzie z siwą brodą biskup woła cię po imieniu, uśmiechając się dobrotliwie i głaszcząc po głowie wręczając podarunki, to nie dostanę paczki…
Nie pamiętam, co było na początku… Czy lektura „Zemsty” Aleksandra Fredry, czy może spektakl teatralny w Teatrze Telewizji? Jakkolwiek, potem nastąpił wysyp czytelniczy kolejnych dramatów Fredry, który mnie do łez rozśmieszał. A w ślad za tym, kiedy tylko była okazja, oglądałem inscenizacje jego dzieł. Salony, szpady, lansady – z jednej strony nie szczędził Fredro współczesnym sobie, ośmieszając ich zachowania, poglądy etc. Z drugiej, choć też wyśmiewana, nauka etykiety, zachowania wobec dam czy choćby dbałość o wygląd zewnętrzny.
Przychodzimy, odchodzimy
leciuteńko na paluszkach…
Tak odszedł niepostrzeżenie ks. prof. Wilhelm Gaj-Piotrowski. Od lat był już w nienajlepszej formie fizycznej. Ale był, trwał… Odwiedzałem go zawsze podczas swych pobytów w Stalowej Woli. Tak miało być też w ostatni weekend Jego z nami obecności. Przyjechałem do Stalowej Woli w sobotę, a odwiedziny były zaplanowane na niedzielę. Tymczasem w sobotę zatelefonował do rodziców pan Marian Głowacki, który był na wieczornej mszy świętej w kościele św. Floriana. Wtedy poinformowano wiernych o śmierci ks. Wilhelma.
(Szkic mojego wystąpienia w Stalowej Woli)
Serdecznie witam wszystkich Państwa, tych co mają korzenie kresowe i tych, którzy przyszli, by spotkać się z historią i kulturą kresów. Przyszli, bowiem zainteresował ich temat dzisiejszych spotkań.
W imieniu Oddziału Krakowskiego TMLiKPW serdecznie i gorąco pozdrawiam Państwa! Wybierał się do Stalowej Woli nasz prezes, Adam Guyrkowich, który wiele lat zawodowo spędził w Waszym pięknym mieście. Nie pozwoliło mu jednak zdrowie…
Bardzo dziękuje za zaproszenie. Dla mnie to prawdziwy zaszczyt i wyróżnienie, że mogłem stanąć przed Państwem po to, by dać świadectwo kresowe. Podzielić się z Państwem swymi refleksjami na tematy lwowskie, tematy kresowe.
Muszę się też przed państwem usprawiedliwić, bowiem nie urodziłem się we Lwowie, ani na Kresach. Moi rodzice pochodzą z okolic Stalowej Woli, a jak może niektórzy wiedzą jestem Rozwadowianinem. Tematy Kresowe, lwowskie były mi całkiem obce. Nie dlatego, że się nie interesowałem historią. Po prostu w tamtych czasach się o tym nie mówiło. Często dla bezpieczeństwa własnego i rodziny.
Zasiedziałem się w Śródmiejskim Ośrodku Kultury. Czas zatem na zmiany w moim zawodowym życiu, zanim dopadnie mnie emerytalny zastój. Nie chcem, ale muszem… Spędziłem z Państwem oraz całym zespołem pracowników ŚOK ponad 25 lat. Pięknie dziękuję Wam, że byliście ze mną, uczestnicząc w spotkaniach, koncertach, spektaklach, nie szczędziliście pochwał ale i – wprawdzie z rzadka – słów krytyki, jeśli na nie zasłużyliśmy.
Wszystkim Koleżankom i Kolegom – pracownikom merytorycznym, administracyjnym, księgowym i technicznym, twórcom i artystom, animatorom kultury współpracującym z nami, kłaniam się nisko za owe ćwierćwiecze!
Katechetyczne wspomnienie
W klasztorze ojców kapucynów w Sędziszowie Małopolskim 29 stycznia 2017 r. zmarł w wieku 84 lat (67 lat w stanie zakonnym, 60 lat w stanie kapłańskim i 22 lata w stanie biskupim) emerytowany biskup o. Stanisław Padewski. W moich rozwadowskich czasach, gdy byłem uczniem Liceum Ogólnokształcącego Stalowej Woli, był moim katechetą. Wtedy, w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX w., wieczorami, po lekcjach chodziliśmy do klasztoru na spotkania z o. Stanisławem. Był wtedy albo gwardianem konwentu kapucynów albo proboszczem nowej parafii obejmującej południową część dawnego Rozwadowa i północną część Stalowej Woli. Wtedy granice Rozwadowa i Stalowej Woli były jeszcze wyraziste, choć już pomału się zamazywały. Pierwszym ich symptomem było pojawienie się na dworcu kolejowym nazwy Stalowa Wola – Rozwadów. Klasztorem w tamtych czasach rządził duet o. Stanisław Padewski i o. Edmund Haracz. Przez kilka kadencji, jedna trwała cztery lata, księża trwali w Rozwadowie wymieniając się stanowiskami, ale przy tym niesamowicie dużo zdziałali, w niełatwych warunkach realizmu socjalistycznego, dla rozwadowskiego klasztoru.
Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, to czas, na który chyba wszyscy najbardziej czekamy – oczywiście po zakończeniu wakacji. Motywacji związanych z tym wyczekiwaniem jest wiele. Naturalnie te religijne dla wielu najważniejsze. Dla innych jednak ferie zimowe, trochę czasu wolniejszego od pracy, zabawy sylwestrowe, i w końcu chyba najważniejsze, że pomału, pomalutku dzień zaczyna się wydłużać… Wszak na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok – tak mówi stare przysłowie. Kto je dzisiaj pamięta?
Trzej Królowie na rynku w Rozwadowie, rys. Lena Wojtal (2016 r.)
Jednak tak prawdziwie, z niesamowitą dokładnością i rzetelnością, postać mjr Henryka Dobrzańskiego przybliżona została przez młodego historyka Łukasza Ksytę – rocznik 1983, który opublikował książkę „Major Hubal. Historia prawdziwa” (Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014).
W Galerii Pryzmat ZPAP Okręg Krakowski (ul. Łobzowska 3) otwarto wczoraj (22 czerwca 2015 r.) wystawę zatytułowaną „Adam Macedoński do kwadratu. Rysunki z lat 1955-2015”. Kuratorem i aranżerem wystawy jest Andrzej Dawidowicz.
20 czerwca w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, urodzony we Lwowie Adam Zagajewski, poeta i eseista, obchodził 70-te urodziny.